Jerzy Szyłak

Druga strona komiksu

Czytam "Endless Nights". Dostałem w prezencie wydanie w twardej okładce. Dostałem ten komiks w prezencie. I może właśnie dlatego, że przysłowie mówi, iż darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, nachodzą mnie dziwne myśli. Komiks ma na okładce napis, że jego twórcą jest autor "Amerykańskich bogów" i "Koraliny", tak, jakby Gaiman nie miał w dorobku komiksów, których tytuły można by użyć w reklamowej notce. Napis świadczy o tym, że okładka apeluje przede wszystkim do tych potencjalnych nabywców, którzy niekoniecznie dobrze orientują się, co w świecie komiksowych historyjek piszczy.

Czytam "Endless Nights", bo jestem wiernym fanem "Sandmana", gotowym przeczytać każdą historię, w której Władca Snów się pojawi, a także każdą, która pozostaje w jakiejś styczności ze światem Morfeusza. Bo w "Endless Nights" niewiele jest Sandmana - zebrane tu opowieści dotyczą wszystkich członków rodziny Nieskończonych. Mój ulubiony bohater pojawia się w dwudziestostronicowej opowieści namalowanej przez Miguelanxo Prado i w dodatku odgrywa w niej wcale nie najważniejszą rolę. To jednak nieważne. Młodszy brat Śmierci zwykle niewiele robił, pozwalając rzeczom dziać się i zmierzać do określonego celu. Jak w "Game of You", jak w "Dream Hunters". A ów opasły tom ma jeszcze tę zaletę, że poszczególne opowieści zostały zrealizowane przez grafików, których zawsze uważałem za tych najlepszych wśród najlepszych (a jeśli nawet nie, to przynajmniej zaliczałem ich do moich ulubionych).

Czytam "Endless Nights", bo to zbiór komiksów zrobionych przez P. Craiga Russella, Milo Manarę, wymienianego już Prado, Dave'a McKeana, Billa Sienkiewicza, Glenna Fabry'ego i Franka Quitely'ego. To są nazwiska, które każdemu miłośnikowi komiksów, dają stuprocentową gwarancję pełnej satysfakcji. Czytam więc ten w pełni satysfakcjonujący zbiór komiksowych opowieści, raz po raz wracam do szczególnie zachwycających stron, gubię się w meandrach rysunków McKeana i Sienkiewicza, zapominam, o czym była opowieść, wracam więc do początku. I czytam jeszcze raz. Robię to z niekłamaną przyjemnością, ale nie czuję się w pełni usatysfakcjonowany.

Czytam "Endless Nights" i czuję, że coś nie jest tak. Manara zrobił komiks, który wygląda, jakby narysował go Rosiński, tyle, że od czasu do czasu pojawiają się nagie kobietki. Prado w niczym nie przypomina Prado, jakiego znam i lubię. McKean odjechał tak daleko, że trudno mi go dogonić. To jednak nieważne. Ważniejsze jest to, że czytam komiks, w którego lekturze przeszkadza mi ...obecność obrazków. Może to złudzenie, wywołane napisem na okładce, apelującym do miłośników literatury. A może po prostu się czepiam. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że trzymam w rękach zbiór tak dobrze napisanych opowieści, że doskonale broniłyby się jako same słowa, ułożone w zdania, opatrzone tytułami, opublikowane w małej książeczce bez obrazków. Tyle, że ta książeczka (nawet gdyby została wydana w twardej oprawie) nie mogłaby kosztować dwadzieścia pięć dolarów...

Czytam "Endless Nights" i myślę sobie, że jest to druk okolicznościowy, mający za zadanie zdyskontować sukces serialu "Sandman" i wydrenować kieszenie jego miłośników. I wcale mi to nie przeszkadza. Od początku wiedziałem, że tak właśnie będzie, że na tym to polega - na odcinaniu kuponów. Powiem więcej, mogło być gorzej - za odcinanie kuponów mogli się wziąć naśladowcy i epigoni Gaimana, owi zawodowi spieprzacze, którzy już niejedną historię zamienili w nie nadającą się do niczego gumę do żucia dla oczu. Przeszkadza mi to, że "Endless Nights" są dziełem kogoś, kto już odkrył, że wcale nie potrzebuje obrazków, by opowiedzieć kolejną historię. Kogoś, kto zgodził się, by najlepsi z najlepszych zilustrowali jego teksty, ale ani jednej myśli nie poświęcił na to, by wyobrazić sobie, jak słowo i obraz będą na kartach tej publikacji walczyć wespół o zawładnięcie wyobraźnią czytelnika.

Czytam "Endless Nights", osobno słowa, osobno obrazki. Ważę w rękach ciężar tej książki, czuję pod opuszkami przyjemny dotyk wysokiej jakości papieru. I dziwnie się czuję, bo ta publikacja - niewątpliwa ozdoba mojej komiksowej kolekcji - pokazuje mi, że forma komiksu jest czymś sztucznym, nietrwałym i łatwo rozpadającym się na osobne części. Na broniący się samodzielnie tekst literacki i na kolorowe obrazki, które nie są potrzebne tylko po to, by podnieść cenę publikacji, zrobić z niej jakiś podejrzanie luksusowy towar, dostarczyć odpoczynku dla oczu tym, których nuży czytanie równo ustawionych w rządki literek. I zaczynam wątpić w sens robienia komiksów. I to zwątpienie naprawdę mi przeszkadza, ale nie potrafię o nim zapomnieć.

Jerzy Szyłak