Krzysztof Lipka-Chudzik

KoLeC na obrazku
Skrzydła w kształcie sierpów

Czasy mamy raczej niewesołe, toteż każda okazja, żeby się szczerze i bezpretensjonalnie pośmiać, wydaje się na wagę złota. Z tym większą rewerencją podchodzę więc do nabytej niedawno na warszawskich Koszykach drogocennej publikacji - jest to "Leksykon amerykańskiej popkultury" Denisa Schecka (Wydawnictwo Baran i Suszczyński). Książkę tę polecam gorąco - niejeden czytelnik z pewnością uroni łzę wzruszenia na widok tylu przecudnej urody perełek lingwistycznych zgromadzonych w jednym, niezbyt opasłym tomie. Żmudna praca tłumacza (a także, jak mniemam, redaktora) pozwala postawić "Leksykon..." w jednym rzędzie z takimi arcydziełami przekładu, jak "Władca Pierścieni" w wykonaniu Jerzego Łozińskiego czy "Powrót Mrocznego Rycerza" w interpretacji Tomasza Kreczmara.
Wbrew tytułowi sugerującemu publikację anglojęzyczną "Leksykon amerykańskiej popkultury" w oryginale ukazał się w języku niemieckim. Nasi sąsiedzi zza Odry zaś mają taki ciekawy zwyczaj, że w tekstach adresowanych do masowego, zwłaszcza młodego czytelnika, umieszczają sporo wtrętów w języku angielskim - ot, po prostu wychodzą z założenia, że każdy Niemiec doskonale zna "American English" i niczego mu nie trzeba tłumaczyć. Twórca polskiego przekładu "Leksykonu...", Ryszard Wojnakowski, posłusznie dostosował się do tej mody i tam, gdzie tylko natknął się na angielsko brzmiący zwrot, zostawiał go w nienaruszonym stanie. Zachęcony powodzeniem, doszedł jednak najwyraźniej do wniosku, że nie będzie Niemiec pluł nam w twarz i albośmy to jacy tacy - pragnąc przewyższyć inwencją zachodniego sąsiada, tłumacz zangielszczył niemal WSZYSTKIE tytuły i nazwy własne.

Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Okazało się bowiem, że Wyatt Earp był to szeryf, który "uczestniczył w słynnej 'Gunfight at the O.K. Corral'", Nixona pogrążyły taśmy "z Oval Office Białego Domu", a członkowie sekty Davida Koresha ukrywali się "w złożonym z wielu drewnianych budynków 'compound'".

Równie fascynujące cudeńka dzieją się, kiedy wkraczamy w świat fikcji: książek, filmów, no i oczywiście komiksów. Z "Leksykonu amerykańskiej popkultury" dowiedzieć się można na przykład, iż Flash Gordon "walczy z tyranem Mingiem the Merciless", a Dick Tracy "nosi na przegubie dłoni słynne 'two-way wrist radio'". Nie brakuje także uroczych w swej lapidarności haseł w rodzaju: "Evil Empire - rządzone przez imperatora i Dartha Vadera królestwo zła z trylogii George'a Lucasa 'Star Wars'" czy też: "Endor - planeta ojczysta przypominających pluszowe misie Enwoków (sic! - KLC) ze 'Star Wars'". A ciekawe, kto zgadnie, o kogo chodzi w tym opisie: "Road Runner - Mieszkająca w Kalifornii, Meksyku i Teksasie kukułka ziemna była prototypem słynnej figurki animowanej Chucka Jonesa, która swe nagłe pojawienie się zapowiadała zawsze głośnym 'beep, beep'". Brawo, Holmesie, chodzi oczywiście o słynnego Strusia Pędziwiatra.

Na tym jednak nie koniec. Prawdziwa erupcja językowej inwencji zaczyna się wówczas, gdy tłumacz zaczyna angielskie nazwy odmieniać wedle reguł polskiej gramatyki. I nagle wychodzi na jaw, że komiks "Krazy Kat" Herrimana zaludniony jest przez "kota imieniem Krazy Kat, policjanta komisarza Bulla Puppa będącego psem (przecudna konstrukcja składniowa -KLC) oraz Ignatza Mouse'a"; Walt Disney za "Królewnę Śnieżkę" otrzymał "po jednym mini-Oscarze dla Bashfula, Doka, Dopeya, Grumpy'ego, Happy'ego, Sleepy'ego i Sneezy'ego" (to są imiona krasnoludków, gdyby ktoś się nie domyślił). Wszystko i tak jednak przebijają "komiksy z Donaldem Duckiem".

Gdyby tego pomnożenia makaronizmów było jeszcze mało, "Leksykon..." obfituje w inne atrakcje. Myślę, że niemało koneserów opowieści rysunkowych zdziwi się, czytając kwieciste wywody w rodzaju: "Calvin to mały chłopiec, a Hobbes pluszowy tygrys, który prowadzi własny żywot, niedostrzegalny jednak dla innych ludzi" (daruję sobie już uzupełnienie, że seria "Calvin and Hobbes" ma polski tytuł; właściwie to nawet ma kilka). Niejeden wzruszy się na widok odwołującej się do najgłębszych uczuć frazy "wtulny koc" (chodzi oczywiście o "security blanket", czyli "kocyk bezpieczeństwa" Linusa z "Fistaszków"). Troszkę można się wprawdzie zdziwić na wieść, iż "G.I. Joe" jest to "slangowe określenie żołnierza-dupy" (że żołnierz, to zgoda, ale dlaczego dupa?), nie można jednak pozostać obojętnym na urok sformułowań typu: "Reed Richards stał się człowiekiem z gumy, czyli Mr. Fantastikiem, Sue Storm - Invisible Girl (później Invisible Woman), jej brat Johnny Storm zamienił się w wiązkę płomieni Human Torch, a Ben Grimm w The Thing, swego rodzaju żywy blok skalny".

Raz po raz tłumacz (w ślad, jak myślę, za autorem) wzlatuje duchem hen, wysoko ponad pustkowie suchej publicystyki, opisując barwnie na przykład Dartha Vadera jako "mrocznego typa nadnaturalnej wielkości, którego zduszony oddech bucha groźnie spod lśniącego czarnego hełmu". Z kolei "Wokół tej Mocy, swego rodzaju pola sił w samym środku kosmosu, która nie pozwala mu się rozpaść, obraca się religia interstelarnego rycerskiego zakonu Jedi" (ten "interstelarny" podoba mi się szczególnie - KLC). Jeżeli to nie jest proza poetycka, to nie wiem, co nią jest.

Zaznaczyć trzeba, iż niektóre frazy, choć wykwintu odmówić im nie można, wzbudzają pewien nie dający się odpędzić, jaskółczy niepokój. O co bowiem może chodzić np. w podsumowaniu wywodu: "Mierzący nieco ponad cztery metry model 'Enterprise', używany podczas kręcenia serialu można obecnie podziwiać w Air and Space Museum mieszczącym się w Smithsonian Institute w Waszyngtonie - piękniejsze jest tylko 'bimowanie'". Nie żebym się zaraz nie zgadzał, też sobie lubię pobimować od czasu do czasu - ale dlaczego w muzeum?... Z kolei biedna Myszka Miki, jak się okazuje, "została zsynchronizowana przez samego Disneya z piskliwym falsetowym głosem". A fe, to już co najmniej sodomia i gomoria. I zoofilia na dodatek.

Zwracam Państwa uwagę, że w interpretacji Ryszarda Wojnakowskiego Mickey Mouse jest kobietą (!), "tytułową bohaterką" cyklu filmów i komiksów (cóż, jakby to mnie Disney zsynchronizował, i do tego z falsetem, też nie byłbym pewien własnej płci). Podobnie Beast (tak, chodzi o włochacza z "X-Men"), który - a raczej która - "była silna jak niedźwiedź". Herod baba, nie ma co.

" Zdziwniej i zdziwniej" - powiedziałaby z pewnością Alicja, oceniając niektóre hasła od strony merytorycznej. Niełatwo bowiem zachować wewnętrzną harmonię, czytając np., iż Freddy Krueger to "człowiek z blizną", który "zabija swoje młode ofiary, kiedy śnią". Co ciekawe, według "Leksykonu..." zarówno Superman, jak i Spider-Man mają "fioletowe" kostiumy (czyżby komuś kolory się nałożyły?). A skoro o ubrankach mowa, Captain America "w kostiumie uszytym ze sztandaru gwiaździstego (...) na stronie tytułowej pierwszego zeszytu (marzec 1941) daje Hitlerowi prztyczka w nos" (każdy, kto widział tę okładkę, wie dobrze, iż Cap bez większych ceregieli wali po prostu Adolfa po mordzie).
Ze wszystkich perełek najbardziej do serca przypadła mi notka opisująca powikłane dzieje Batmana. Nietoperz bowiem "w zaciszu swej kryjówki Batcave" dysponuje szeregiem "technicznych gadżetów na wzór nietoperza: batmobil, samochód przyszłości, batwing, samolot o skrzydłach w kształcie sierpów, batboat i batarang, czyli specjalnie skonstruowany bumerang". Frank Miller "w czterotomowym cyklu 'The Dark Knight' (sic! - KLC) stworzył Batmana oczyszczonego i niedoskonałego", a telewizyjny serial z Adamem Westem do dzisiaj uchodzi za "szczyt humoru 'obozowego'" (gdyby ktoś się nie zorientował: to przeurocze określenie oznacza oczywiście styl "camp").

Nie sposób na tak niewielkiej przestrzeni wymienić wszystkich zasług tłumacza; pozostawiam to czytelnikom, którzy z pewnością zechcą zapoznać się z pozostałymi płodami jego mrówczej pracy. Należy także oddać sprawiedliwość wydawcy, Bogdanowi Baranowi, który dołożył starań, by pod względem językowej inwencji nie pozostać daleko w tyle. Napisany przezeń wstęp, obfitujący w takie bon moty, jak: "popkultura jest królestwem narzuconych na magmę życia schematów", kończy się znamiennym sformułowaniem: "'Leksykon...' uzupełni wiedzę filologów i historyków kultury, ale z racji lekkiej formy nie stroniącej od dowcipnego komentarza nadaje się też do lektury 'ciągłej' - jako jednorazowa, wstrząsająca miejscami dawka wiedzy o naszych czasach". Z tym ostatnim określeniem zgadzam się bezdyskusyjnie i w całej rozciągłości.

Krzysztof "KoLeC" Lipka-Chudzik

PS: mówiąc przez chwilę poważnie - jeżeli pominąć wszelkie językowe wpadki i bzdury w rodzaju wyżej wymienionych, "Leksykon amerykańskiej popkultury" pozostaje całkiem wdzięcznym (choć mocno nieaktualnym - powstał 10 lat temu!) źródłem informacji dla tych, którzy lubią komiksy o superbohaterach. Można zeń np. dowiedzieć się, że Typhoid Mary (przydomek jednej z postaci z "Daredevila") odnosi się do rzeczywistej osoby; z kolei owa rozpasana starowinka, która w "Powrocie Mrocznego Rycerza" powtarza "zex und zex und zex", występując z Jokerem w telewizji, wzorowana jest na dr Ruth Westheimer, specjalistce od porad seksualnych. Z myślą zaś o wszystkich fanach "100 naboi" chcę przytoczyć w całości jedno hasło, które być może podsunie (albo i nie) odpowiedź na pytanie, skąd się wzięło i czego może dotyczyć tajemnicze słowo "Croatoa".

"CROATOAN - W 1585 r. sir Walter Raleigh poparł założenie angielskiej kolonii na Roanoke Island u wybrzeży Wirginii. Gdy pierwsi kolonizatorzy wrócili zniechęceni w czerwcu 1586 r. do Anglii, John White przywiózł na wyspę w 1587 r. drugą grupę osadników, składającą się ze 117 męzczyzn, kobiet i dzieci, i popłynął z powrotem do Anglii, by kupić prowiant i narzędzia. Jego powrót na Roanoke opóźnił się do 1590 r. Gdy White zszedł na ląd, zastał wyspę całkowicie wyludnioną. Jedynym śladem obecności osadników pozostało wyryte w odrzwiach chaty słowo CROATOAN, nie wyjaśnione do dziś".