"V jak Vendetta"


Zapewne ponure doświadczenie totalitaryzmu sprawiło, że każda gałąź sztuki dwudziestego wieku ma swoje wybitne dzieło traktujące o walce jednostek z biernością ogółu i zbrodniczym Systemem. Na gruncie literatury należy wymienić "Rok 1984" Orwella; na gruncie sztuki filmowej - choćby rewelacyjny "Bunt" Masaki Kobayashiego. Teatr wydał "Czarownice z Salem" Arthura Millera, nawet przez muzykę przewinęło się parę świetnych kawałków okolicznościowych, jak to "XIII Symfonia" Szostakowicza, jak to nasza rodzima, minorowa i utrzymana w niskich rejestrach, "Symfonia pieśni żałobnych" Góreckiego. Zapewne nie przez przypadek temat ten swoje podsumowanie znalazł w komiksie, sztuce od swego zarania prześmiewczej, anarchicznej, surrealistycznej, nie dającej się wtłoczyć w ograniczenia. Ale "V jak Vendetta" nie jest dziełem prześmiewczym, choć niemal z każdej strony uderza gorzka ironia, a czarnego humoru z pewnością nie brakuje. Jest natomiast dziełem anarchicznym, bo dowodzi, że jedyną skuteczną bronią przeciw zniewoleniu jest bezkompromisowa anarchia, a ta z kolei polega na nieliczeniu się z ograniczeniami, a stąd już tylko krok do surrealizmu. Sama postać V, zamaskowanego bojownika o wolność, jest surrealistyczna, jest z innego świata, jest kosmosem niespodzianek i niekonsekwencji, które prowadzą jednak do przerażająco konsekwentnego wypełniania misji nieubłaganego mściciela. Tu pojawia się drugi wielki temat dzieła Moore'a, mianowicie pytanie o granice wolności, zawarte w głównym paradoksie anarchii: czy odrzucając wszelkie reguły sami nie stajemy się niewolnikami naszego wyboru? Czy walcząc z jednym porządkiem nie stajemy się niewolnikami innego, nałożonego przez siebie samych? Wreszcie, czy wolność naprawdę istnieje poza sferą wyobraźni, czy też jest jedynie wyimaginowanym celem, zaś nadzieja na jego osiągnięcie stanowi najwyżej środek obronny umysłu, pozwalający nam przetrwać krytyczne chwile?

Alan Moore nigdy nie ukrywał swych liberalno-lewicowych poglądów. Wywodzi się z niezbyt zamożnej rodziny proletariackiej, ze szkoły wyleciał za handel LSD, a jego radiowy pamflet na CIA, z powodu którego jakoby nie miał prawa wstępu do Stanów Zjednoczonych jest już częścią legendy scenarzysty, podobnie jak sam wygląd, najdobitniej ilustrujący jego stosunek do życia. "V jak Vendetta", pierwsze arcydzieło Moore'a, nie ma jednak nic wspólnego z uprawianą zazwyczaj łopatologiczną wykładnią anarchii, radykalnego ekologizmu i poprawności politycznej. Moore tworząc pean na cześć wolności i szacunku dla indywidualności ludzkiej, oskarżając faszyzm, przewrotnie relatywizuje charaktery i działania bohaterów; odrzuca prosty podział na "złych" i "dobrych"; pozwala czytelnikowi na samodzielną ocenę, na dokonanie wyboru między zaprezentowanymi postawami.

Spośród całej gamy fascynująco skonstruowanych postaci, jakie zaludniają świat komiksu - mroczne dzielnice totalitarnego Londynu po wojnie atomowej (sam Moore we wstępie z 1988 roku odnosi się krytycznie do pomysłu wyjściowego, tłumacząc go swoim ówczesnym niedouczeniem w temacie "atomowa wojna"), na pierwszy plan wysuwają się trzy. Tytułowy tajemniczy V w teatralnej masce Guya Hawksa ratuje szesnastoletnią Evey Hammond z rąk agentów rządowych, wysadza siedzibę parlamentu, porywa człowieka użyczającego głosu Fatum i doprowadza go do szaleństwa, morduje kolejno wybranych przez siebie przedstawicieli rządu, jak się okaże, połączonych wspólną posępną przeszłością. Jego strój, tajemnica jaką kryje pod maską, demonstracyjna sztuczność - bo świat V to świat zakazanej i zapomnianej sztuki, teatru, poezji - wszystko to działa hipnotyzująco na najwybredniejszego czytelnika, a co dopiero na płochą Evey, sierotę wyrosłą w Systemie, która poezji dotąd w życiu nie słyszała. V otacza Evey bezinteresowną czułością i opieką, ale czy rzeczywiście bezinteresowną? V otwiera jej oczy na piękno, uczy szacunku dla samej siebie - ale nocą przemyka między zaułkami i morduje bez litości. Kim jest, do czego dąży? Tego usiłuje się dowiedzieć trzecia kluczowa postać, Finch, policjant wyznaczony do schwytania zamaskowanego wywrotowca. Oddany funkcjonariusz niewolniczego systemu z jednej strony, a z drugiej człowiek z krwi i kości, mający w sobie tyleż zdeterminowania co współczucia, w oczach czytelnika wydaje się być o wiele bardziej ludzki niż V, wypełniający swoją vendettę z konsekwencją maszyny. Relatywizm charakterystyczny także dla późniejszych dokonań Moore'a, w których bohaterowie pomimo szlachetnych intencji są nieudacznikami bądź socjopatami ("Strażnicy"), a czarne charaktery "uczłowieczają się" poprzez filozoficzną, nawet humanistyczną motywację swoich zbrodni (Joker w "Zabójczym żarcie", Kuba Rozpruwacz we "From Hell"). A właśnie. Ktoś, kto chciałby bawić w klasyfikację chronologiczną twórczości Moore'a, powinien być ostrożny z umieszczaniem "V jak Vendetta" w okresie "wcześniejszym" lub "późniejszym". Wprawdzie ogólna koncepcja i pierwszych kilka rozdziałów powstało jeszcze na początku lat 80., ale po upadku magazynu "Warrior", w którym komiks się pierwotnie ukazywał, Moore przerwał pisanie serii i kontynuował ją dopiero w 1988 roku, już dla wydawnictwa DC. Kiedy zaczynał pisać "Vendettę", był właściwie komiksowym rekrutem; dokończył ją jako zupełnie inny autor, wsławiony w międzyczasie "Swamp Thingiem", "Whatever Happened to Man of Tommorow", "Strażnikami", "Zabójczym żartem". We wstępie do wydania zbiorczego prosi więc czytelnika o wyrozumiałość: "Ufam, że Czytelnik dzielnie zniesie tę początkową niezdarność i podzieli naszą opinię, że najlepszym rozwiązaniem było pozostawienie wczesnych odcinków bez poprawek, ze wszystkimi potknięciami i niedoróbkami, a nie powracanie do nich w celu wytępienia śladów twórczego, młodzieńczego braku doświadczenia". Trudno zrozumieć, co dokładnie miał na uwadze. Przy lekturze pierwszych kilkunastu stron rzeczywiście można odnieść wrażenie, że obcuje się z komiksem jakby niedzisiejszym. Narracja jest jeszcze niezbyt wyrafinowana, zawartość kadru dublowana jest niekiedy tekstem w ramce, dialog sprawny ale jeszcze nie powalający. Tym większe jest zaskoczenie, gdy zaczynają pojawiać się pierwsze genialne rozwiązania: obóz koncentracyjny z lalkami zaimprowizowany przez V dla jednej z ofiar; zdumiewająca scena "rozmowy" V z posągiem Temidy; opowieść Evey; zapiski z dziennika pani doktor eksperymentującej na ludziach w obozie koncentracyjnym, znakomite dialogi i po mistrzowsku stopniowany suspense. Nieważne, czy "V jak Vendetta" należy do wczesnych czy późnych lat 80.; jest to Moore pod każdym względem dojrzały, ten sam filozof i niezrównany mistrz opowiadania, którego znamy i lubimy. Są tu frapujące rozwiązania formalne, jak choćby przeniesienie montażu pionowego (łączenia obrazu i słowa z muzyką) na komiksową płaszczyznę: pod kadrami przebiega pięciolinia z zapisem nutowym wodewilowej piosenki śpiewanej przez V. Swoją epicką opowieść Moore zamienia, dzięki kunsztownym choć nieskomplikowanym chwytom stylistycznym, w ciąg metafor poetyckich: w scenie, gdy V przemawia do monumentu wyobrażającego Temidę na dachu Sądu Najwyższego, mówi jak zawiedziony kochanek i sekwencja punktowana jest kamiennym obliczem posągu w taki sposób, że zdaje się on wyrażać emocje; w innym miejscu V uwalnia królika z klatki: kadr z kulącym się, pozbawionym "domu" zwierzątkiem jest przenośnią jednego z głównych zagadnień komiksu: Fromm'owskiej "ucieczki od wolności" czyli lęku spowodowanego zniesieniem barier i koniecznością odpowiedzialnego wyboru. Metafora często łączy się u Moore'a z emocjami, co jest wyznacznikiem prawdziwej poezji. A rysownik David Lloyd niemal bezustannie płynie na emocjach, wydobywa je pokrywając kadry grubą kreską i gęstą czernią, pozostawiając w tyle samą kwestię czytelności rysunków. Efekt jest na ogół znakomity, mroczny i ekspresyjny, choć zdarzają się pojedyncze momenty, w których grafika powinna być bardziej klarowna niż jest, zwłaszcza w sekwencjach bardziej dynamicznych. Niezależnie od tego, strona graficzna "V jak Vendetta" prezentuje się niemal równie wspaniale jak scenariuszowa. Choć nie jest to kreska na tzw. "dzisiejsze standardy" i fani "crossgenów" będą kręcili nosami, to i tak nie do przecenienia jest nowatorstwo Lloyda w kwestii nadawania rysunkom dodatkowego sensu wyłącznie przy pomocy gry światła i cienia - gdyby nie "V jak Vendetta" być może nie byłoby Franka Millera z jego "Sin City". Odkładając gdybania na bok - Lloyd z jednakową siłą przekonania kreśli kameralne sceny dialogu w Galerii Cieni, obraz wyludnionych ulic i uliczek Londynu, duszny klimat nocnych lokali; stosuje silne kontrasty i ukośne punkty widzenia nie nachalnie sugerujące obłęd. Kolor nie był potrzebny w tym komiksie, zamierzonym zresztą jako czarno-biały, ale amerykański wydawca go sobie zażyczył więc jest - przytłumiony, ubogi, przypadkowy. Widać Lloyd niechętnie kładł barwy, dobierał je tak by nie rzucały się w oczy, by pokolorowana "Vendetta" pozostała do końca, w sposób oszukańczy, ale jednak, komiksem czarno-białym. Dlatego nie ma tu kolorów intensywnych, a są zgniłe zielenie, blade błękity i okazjonalnie mdłe żółcie.

Gdyby tak pokolorowany komiks wydał inny edytor, moglibyśmy spodziewać się taniego offsetowego papieru, źle nasyconych czerni, byle jakiej komputerowej czcionki i takiej samej ceny. Ale komiks Moore'a i Lloyda wydała oficyna Post i rzecz wygląda w stu procentach tak, jak na to zasługuje: piękne dwutomowe wydanie, koncertowo wydrukowane na kredzie, z zachowanymi dodatkami i rękodzielnie wstawioną czcionką. Osobną sprawą jest przekład. Tak się ciekawie złożyło, że Moore ma u nas szczęście do dobrych tłumaczeń; po Paulinie Braiter ("Liga Niezwykłych Dżentelmenów") i Jacku Drewnowskim ("Strażnicy") przyszła kolej na Jacka Malczewskiego, który miał tu zadanie tym trudniejsze, że zmuszony był tłumaczyć także kwestie rymowane. Z zadania wywiązał się bardzo dobrze, język polskiej "Vendetty" jest poetycki tam, gdzie powinien być poetycki, rymowany tam, gdzie powinien być rymowany, plebejski tam, gdzie powinien być plebejski. Wydawca pozostawił w postaci nienaruszonej oryginalne tytuły rozdziałów, ich tłumaczenie umieszczając w przypisie u dołu strony - drobny szczegół, ale istotny, gdyż każdy z tych tytułów konsekwentnie zaczyna się na literę V ("The Villain", "The Voice", "Victims" etc.).

"V jak Vendetta" jest wydarzeniem naszego rynku komiksowego, które jak dotąd daje się porównać tylko do wydania "Mausa" i "Strażników": jedno z najbardziej zdumiewających arcydzieł sztuki obrazkowej, najdoskonalsze artystycznie rozwinięcie tematów anarchii i dyktatury, które jako sam w sobie thriller polityczny również należy do szczytowych osiągnięć gatunku. Dzieło, którego nie wolno przegapić.

Piotr "Błendny Komboj" Sawicki


"V jak Vendetta"
Tytuł oryginału: "V for Vendetta“
Scenariusz: Alan Moore
Rysunki: David Lloyd
Wydawnictwo: Post
Tłumaczenie: Jacek Malczewski
Wydawca oryginału: DC Comics - Vertigo
Ilość stron: 144 (tom 1) + 152 (tom 2)
Cena: 2 x 29,90