Fantasy z CrossGenu

W roku 1998 były właściciel firmy TRC (Technical Resource Connection) Mark Alessi postanowił zrealizować swoje dziecięce marzenia i powołać do życia wydawnictwo prezentujące nową jakość na skostniałym nieco rynku amerykańskim. Tak narodził się CrossGeneration Comics (CrossGen). Alessi zdecydował, że chce wydawać szeroko rozumianą "fantastykę" z naciskiem na fantasy i science-fiction. Zauważył lukę, którą warto wypełnić. Żadnych superbohaterów, jeno fantastyczne fabuły opowiadające o losach niezłomnych herosów, światach magii i techniki i kosmicznych konfliktach. Wykreowano odrębne universum, zamieszkałe przez tajemnicze rasy, okrutnych tyranów i najodważniejszych z ludzi. Zatrudniono zdolnych grafików, przyciągnięto znanych w branży scenarzystów i prace ruszyły. Dziś CrossGen znajduje się w piątce największych wydawnictw komiksowych w Stanach, obok takich potęg jak Marvel, DC, Dark Horse i Image. Specjalista od języka "C" nie pomylił się i tym razem - osiągnął sukces, jakiego nikt się nie spodziewał.

Już w lipcu będziemy mieli okazję po raz pierwszy zetknąć się z postaciami zamieszkującymi ten niezwykły świat. Egmont zapowiedział bowiem wydanie dwóch serii CrossGenu: Dziedzic (Scion) i Wyprawa (Sojourn). Scenarzystą obu tytułów jest Ron Marz, który wcześniej dał się poznać jako współtwórca Kyle'a Raynera - nowego Green Lanterna. Stałym rysownikiem Sciona został Jim Cheung (X-Force), zaś prace nad Sojournem powierzono Gregowi Landowi (Nightwing).

Pierwszą rzeczą, na którą zwrócicie uwagę po sięgnięciu po tomiki (o formacie będzie dalej) sygnowane logiem CG, będzie bardzo efektowna strona graficzna obu komiksów. Trzeba uczciwie przyznać, że obaj rysownicy postarali się, by czytelnik nie mógł oderwać wzroku od kolejnych plansz i skuszony faerią barw wyłożył gotówkę na te tytuły. W obu pozycjach aż roi się od całostronicowych kadrów i niezwykle dynamicznych ujęć. W Sojournie znajdziemy kilka naprawdę urzekających fragmentów, które Land wyczarował za pomocą ołówka i pędzli. Nie znaczy to jednak, że komiksy są narysowane perfekcyjnie. O nie. Cheung w Scionie prezentuje nam, może i efektowny, ale też i bardzo kuglarski styl, będący zderzeniem wpływów amerykańskich i japońskich. Coś, co na pierwszy rzut oka zachwyca, okazuje się niczym więcej, niż solidnym rzemiosłem, które po pewnym czasie nuży. Niestety coraz większa liczba rysowników ze Stanów stosuje podobne środki i czasami ma się wrażenie, że wszyscy oni tworzą w ten sam sposób. Oryginalności Cheungowi z całą pewnością zarzucić nie można. Nieco inaczej jest w przypadku serii Sojourn, gdzie Greg Land poszukuje innych rozwiązań i decyduje się na użycie stylu realistycznego z bardzo precyzyjnym, momentami "wypieszczonym" rysunkiem. Nie sposób odmówić wykreowanym przez niego planszom uroku, ale do ideału brakuje im bardzo dużo. Po pierwsze rysownik nie radzi sobie z twarzami i oddawaniem emocji. Czasami rodzi to naprawdę komiczne wrażenie. Jednak dużo poważniejszym zarzutem jest fakt, iż w Sojournie zdają się grać wyłącznie aktorzy z Hollywood! Wszyscy są niesamowicie ujmujący (no może poza czarnymi charakterami), wyglądają jakby właśnie wyszli od fryzjera i prezentują się jak top-modele(modelki). Na szczęście w pewnym momencie rysownik zdaje sobie sprawę ze sztuczności takiego rozwiązania i powoli eliminuje część niedociągnięć. Jednak prace Landa to bardzo uczciwe rzemiosło i nic więcej. Jest poprawnie z niewielkimi błędami, ale to wszystko. Własny, charakterystyczny styl? Wolne żarty.

Przejdźmy do tego co w każdym, szanującym się komiksie najważniejsze - scenariusza. Jak już wspominałem za oba odpowiedzialny jest Ron Marz. Niestety. W Scionie snuje opowieść pewnego młodzieńca uwikłanego we wszystkie problemy jego świata. Ażeby nie było sztampy i nudy Marz wpadł na genialny pomysł połączenia elementów SF i fantasy. Rozwiązanie iście nowatorskie! Jak nasz genialny scenarzysta pomyślał, tak zrobił, zaś efekt jest... delikatnie rzecz ujmując, taki sobie. Elementy SF pojawiające się w Scionie ograniczają się do przydatnych gadżetów (których i tak za wiele nie ma) i drobnej wzmianki o genetyce. Stworzony przez autora świat jak żywo przypomina ten znany z japońskich gier RPG zalewających rynek konsol. Widać, że Marz inspirował się produkcjami, no chociażby firmy Square, kreując rzeczywistość, w której rasowym bohaterom fantasy towarzyszą cuda techniki. Ktoś, kto nie zetknął się dotąd z takimi produkcjami może być odrobinę zaskoczony, reszta raczej nie będzie. Akcja Sciona rozgrywa się względnie szybko, jest pełna "nieoczekiwanych" i "porywających" zdarzeń, wśród których dominują niezbędne gonitwy, potyczki i tym podobne. Kreacja postaci jest szalenie przekonująca - widzieliście to już setki razy i zobaczycie jeszcze nieraz.

Sojourn to już "klasyczne" fantasy, bez niepotrzebnych i zbędnych udziwnień. Cudzysłów jest dlatego, że Ron nie odmówił sobie przyjemności stworzenia własnego świata, uznając dokonania takiego choćby Tolkiena za nieco archaiczne. Nie uświadczycie tu elfów, krasnoludów i całego zastępu istot spotykanych w tego typu opowieściach. Jest co prawda smok i jakieś chochliki or sumthin', ale jedna jaskółka (nawet zionąca ogniem) wiosny nie czyni. Jednak to nie kreacja świata jest główną wadą scenariusza. Ten zaszczytny tytuł przypada zawiązaniu akcji i całej osnowie fabuły. Mamy tu bowiem do czynienia z motywem zemsty (eeeee, znowu?) i bardzo "questowym" rozwojem wypadków. Główna bohaterka (o tragicznej wręcz konstrukcji "psychologicznej") otrzymuje do wykonania zadanie i już. Dalej jest tak, jak podczas standardowych, niezbyt porywających sesji RPG. Sam kilka lat temu byłem uczestnikiem (dodam nieskromnie, że czasami również autorem) bardziej emocjonujących przygód, choć wypada uczciwie dodać, że zdarzają się w tej opowieści momenty nieco lepsze.

Do kogo zatem Scion i Sojourn jest skierowany? Myślę, że przemówi przede wszystkim do młodszych fanów fantastyki, uwielbiających komputerowe, a zwłaszcza konsolowe erpegi. Oba tytuły niewątpliwie mogą się podobać, chociaż ja osobiście bardziej preferuję europejskie fantasy. Wydaje mi się ono o wiele bardziej prawdziwe i autentyczne, poza tym denerwują mnie takie "kwiatki", jak chociażby mieszczanin odziany w garnitur. Taaaak, rysownicy mogliby sobie trochę poczytać o średniowieczu, a uniknęliby kilku rażących wpadek.

Egmont wyda oba komiksy w nietypowym formacie - tzw. Traveller Edition, czyli będą one mniejsze niż standardowe serie ze Stanów. Jednak w przypadku obu tytułów jest to rozwiązanie bardzo dobre, gdyż dominują w nich duże kadry (a w skład serii wchodzą zeszyty, w których zetkniemy się tylko z całostronicowymi ujęciami). Poszczególne tomiki mają liczyć 72-96 stron, a ich cena będzie oscylować w granicach 10 zł. Za takie (niewielkie) pieniądze otrzymamy mało wymagającą lekturę, która potrafi czasem zaciekawić. Można spróbować.

Sławek "pookie" Kuśmicki